Rozdział 1 - "Na południe"
Nie lubię lata. Jedyną
jego zaletą jest to, że są wtedy wakacje. Ale te straszliwe upały tak dają mi
się we znaki, że zdecydowanie nie jest to moja ulubiona pora roku. Siedząc na tylnym siedzeniu w samochodzie mojej mamy z nosem przyklejonym do szyby, cieszyłam się z dwóch rzeczy – że kiedyś ktoś mądry wymyślił klimatyzację samochodową i że moja mama wpadła na genialny pomysł kupienia autka wyposażonego w taki wynalazek.
Teraz to cudo ratowało moje jestestwo przed całkowitym upieczeniem się w ok. 50 stopniach Celsjusza. Co prawda słońce niemiłosiernie grzało mnie w twarz, ale za oknem widziałam tyle ciekawych rzeczy, że nie mogłam oderwać wzroku.
Teraz to cudo ratowało moje jestestwo przed całkowitym upieczeniem się w ok. 50 stopniach Celsjusza. Co prawda słońce niemiłosiernie grzało mnie w twarz, ale za oknem widziałam tyle ciekawych rzeczy, że nie mogłam oderwać wzroku.
Dzisiaj, w ostatnim dniu
wakacji, moja rodzina wyruszyła w nieznane. Jechaliśmy wszyscy siedmioro w
dwóch samochodach należących do moich zapracowanych rodziców. W trzecim
samochodzie – tym razem dostawczym i wynajętym za ciężkie pieniądze –
przewożony był nasz cały dobytek. Dzisiaj zamykaliśmy pewien rozdział w naszym
życiu. Przeprowadzaliśmy się do nowego domu.
Celem naszej podróży było
małe miasteczko na południu Polski – Zielone. Już sama nazwa brzmiała bardzo
zachęcająco i optymistycznie. Dodatkową atrakcją i - co tu dużo kryć - głównym
powodem naszej przeprowadzki, był mieszczący się w nim zamek. A właściwie ruiny
zamku, w których moja mama miała za zadanie przygotować muzeum. To był jej
własny projekt, coś w rodzaju przedsięwzięcia naukowego. Cóż, moja mama
naprawdę kocha swoją pracę i ma mnóstwo energii i entuzjazmu. I naprawdę potrafi
tym zarazić mnóstwo osób. Najlepszym na to dowodem była zgoda jej uczelni na
wysłanie jej do pomocy małej armii studentów historii sztuki.
A najbardziej w tym
wszystkim podoba mi się to, że od samego początku nie było mowy o „weekendowej
mamusi”. Moi rodzice zgodnie oświadczyli, że przenosimy się wszyscy razem.
Jasne, że z żalem żegnałam się z przyjaciółmi, których zostawiłam w Dolinie –
miasteczku, w którym mieszkałam całe życie... Ale wierzę mocno, że niektóre z
tych przyjaźni przetrwają na odległość, szczególnie w erze wszechobecnego
Internetu. Zdecydowanie ważniejsza jest przecież rodzina w komplecie!
Uśmiechnęłam się do
siebie. Tak, lubiłam moją rodzinkę. Zawsze bawiło mnie określenie, że z rodziną
najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Ale ja bym nie zamieniła nikogo z moich
najbliższych nawet za góry złota! Moi rodzice są najlepszymi rodzicami na
świecie. Nie w kategorii rozpieszczania. Co to, to nie! Można powiedzieć nawet,
że wręcz przeciwnie – jesteśmy wychowywani w bardzo staroświeckim stylu, co nie
przysparza nam zbyt wielkiej popularności we współczesnym rozbuchanym świecie.
Mam dwie siostry i dwóch braci.
Najstarsza jest Kasia,
która w tym roku zaczyna studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dostała się na
psychologię, choć wszyscy wieszczyli jej porażkę. Było bardzo trudno, ale
przecież Kasia jest inteligentna ponad przeciętną, więc jeżeli o mnie chodzi,
nie zaskoczył mnie jej sukces... Łukasz to mój starszy o rok brat. Jak na razie
nie odkryłam jego użytecznych funkcji, bo od wczesnego dzieciństwa uwielbiamy
się ze sobą bić i kłócić. Oczywiście nie na okrągło! Tak naprawdę to
podejrzewam, że nie możemy bez siebie żyć. Ale pewnie żadne z nas by się do
tego głośno nie przyznało. Następna w kolejności jestem ja. W samym środeczku.
Średnia siostra, średnie dziecko. Chociaż mam nadzieję, że w jakiś sposób
jestem wyjątkowa. Więc w takim razie nie „średnia” a „środkowa”. To brzmi o
wiele mniej kompleksogennie. Co więcej, jakiś czas temu stworzyłam swoją
„zbilansowaną teorię”, której punktem wyjścia jest mój znak zodiaku – Waga.
Uznałam, że skoro jestem w samym środku rodzeństwa, dzięki mnie zachowana jest
równowaga w naszej rodzinie. Mam nadzieję, że nie świadczy to o moim egoizmie,
a raczej o chęci znalezienia swojego miejsca w świecie.
Wracając do mojego
rodzeństwa… Jadzia to moja młodsza siostra. Ma dwanaście lat i przechodzi teraz
dziwny etap dojrzewania. Wydaje mi się, że byłam normalniejsza w jej wieku, co
wcale nie było tak dawno temu. W końcu jestem tylko cztery lata starsza od
niej! Najmłodszy jest Krzyś. Ma dopiero dziewięć lat i wciąż jest słodkim
dzieciakiem, choć pamiętam doskonale, że kiedy byłam w jego wieku, czułam się
już prawie dorosła!
Obraz naszej rodziny
dopełnia mały szczeniak, którego dostaliśmy od siostry mojej mamy, cioci Wandy.
Brutus – bo tak go nazwaliśmy – zapowiada się na sporego psa. Chociaż ma
dopiero cztery miesiące, już sięga mi do kolana. Jest cały biały i ma rude
uszy. I cieplutkie bursztynowe oczy.
Skoro już o Brutusie mowa,
przez całą drogę siedział na moich kolanach i od czasu do czasu rzucał mi
spojrzenie pełne wyrzutu. Nie wiem, czy było mu niewygodnie – należę niestety
do tych nieco zbyt szczupłych osób – czy też może odkrył, że bardzo nie lubi
podróżowania samochodem. Pogłaskałam go po łebku i zapewniłam, że już niedaleko
i musi jeszcze trochę wytrzymać. Moja mama zerknęła na mnie w lusterku wstecznym
i uśmiechnęła się do mnie.
- Już dojeżdżamy. – powiedziała. – Widzicie te
góry po lewej? Kiedy wjedziemy między nie, będziemy już w Zielonym.
- Będziemy mieszkali w górach! – roześmiała się
Jadzia.
- To jeszcze nie góry. – odparłam. – Jakieś
wzgórza tylko.
- Dla mnie to góry. – uparła się Jadzia. – U nas
było płaściej.
- Bardziej płasko. – poprawiła odruchowo mama.
- No przecież mówię! – obruszyła się moja młodsza
siostra. – Przecież zrozumiałyście, o czym mówię.
- Jednak dobrze by było, żebyś wypowiadała się nie
tylko zrozumiale dla otoczenia, ale też poprawnie. – odpowiedziała jej
spokojnie mama, na co Jadzia demonstracyjnie się obraziła. No cóż... Pewnie
wkrótce z tego wyrośnie, choć oczywiście rodzice starali się sobie tylko
znanymi metodami wychowawczymi wyplenić z niej to dziwaczne zachowanie.
- A gdzie ten twój zamek? – zagaiła Kasia, widząc
zmarszczone czoło mamy.
- Na Wzgórzu Północnym, więc powinnyśmy za moment
go zobaczyć.
- A gdzie będziemy mieszkać?
- Znaleźliśmy z tatą miły domek na zboczu Wzgórza
Północnego. – odpowiedziała mama i dodała z uśmiechem. – Więc nie będę miała
daleko do pracy.
- A nasza szkoła? – zapytałam. – Jest daleko?
- W linii prostej niedaleko. – wyjaśniła mama. – Ale
idąc wzdłuż drogi, będzie gdzieś z pół godziny.
- No to nie tak źle. – uśmiechnęłam się do mamy.
Chciałam dać jej do zrozumienia, że cieszę się z tego, że pojechaliśmy wszyscy
razem.
- Spodoba się wam, obiecuję. – szepnęła mama i
widziałam, że zerknęła w lusterko. Tym razem na Jadzię. Ale ona wciąż obrażona
patrzyła w przeciwną stronę.
Tymczasem droga zaczęła
się wcinać w przełęcz między wzgórzami i nagle otoczył nas las. Od razu zrobiło
się przyjemniej – nieco ciemniej i chłodniej, co moja twarz wciąż przyklejona
do szyby przywitała z ulgą.
- No i proszę! – wykrzyknęła mama z radością. –
Jesteśmy w Zielonym!
Faktycznie, minęłyśmy
właśnie tabliczkę z napisem „Zielone”. I zaraz powitało nas miasteczko, które
nagle wyrosło zza góry, obok której przejechałyśmy. Znajdowało się w rozległej
kotlinie, którą otaczały cztery wzgórza, podobne do tego, na którym ponoć
znajdował się zamek. Niestety w trakcie jazdy nie udało mi się go zobaczyć, ale
wiedziałam, że jeszcze dzisiaj pobiegniemy tam razem z mamą i obejrzymy
dokładnie jej miejsce pracy.
Dojechałyśmy do
skrzyżowania i główna droga zapraszała nas do centrum Zielonego. Mama jednak
zdecydowanym ruchem wcisnęła kierunkowskaz i nasza Meganka posłusznie skręciła
w lewo. Mijaliśmy jakieś ładne domki ogrodzone malowniczymi płotkami. I cały
czas zastanawiałam się, który z nich będzie nasz. Ale mama jechała dalej.
Kiedy minęłyśmy ostatni z
domów, mama ponownie skręciła w lewo i ruszyła stromą drogą pod górę. I po
chwili zobaczyłam nasz nowy dom. Wiedziałam, że dojechałyśmy na miejsce. Na podjeździe
stał już samochód taty. Łukasz rozglądał się ciekawie dokoła, a Krzyś biegał
jak szalony. Domyśliłam się, że radość z nowego domu była tylko pośrednim
powodem tego wybuchu euforii. Podejrzewałam, że Krzyś nadrabia trzygodzinny
bezruch podczas podróży.
- No i co myślicie, dziewczynki? – zagadnęła
nieśmiało mama, wyłączając silnik.
- Dla mnie bomba! – odpowiedziała od razu Kasia. –
Zamawiam największy pokój!
- A ja najmniejszy! – nie mogłam być gorsza od
siostry.
- Spokojnie, dziewczęta! – roześmiał się tata,
który usłyszał nasze zamówienie. – Nie mamy aż tylu pokoi!
- No, toście się nie postarali. – zażartował
Łukasz. – Ja mogę mieszkać gdziekolwiek. Byle nie z Elką.
- Nie sądzicie, że tę dyskusję powinniśmy odbyć
jakiś czas temu? – wtrąciła Kasia. – Teraz, jak to się mówi, łyżka po obiedzie!
- Zaraz przyjedzie ekipa z meblami. – zauważył
przytomnie tata. – Więc może chodźcie szybko na małe oprowadzanie i niech każdy
zaproponuje coś dla siebie. Potem podejmiemy decyzję.
Czym prędzej weszliśmy do
domu. Zdziwiło mnie, że zgrabny poniekąd domek okazał się tak duży wewnątrz.
Przywitał nas dość duży przedpokój, z którego po lewej stronie można było wejść
do niewielkiego pokoju. Mama z góry zastrzegła sobie prawo do zagospodarowania
całego parteru. Dowiedzieliśmy się zatem, że mieścić się tu będzie sypialnia
rodziców. Obok niej, wzdłuż lewej ściany znajdowały się schody na górę, której
urządzenie nasi wspaniałomyślni rodzice zostawili nam. Po prawej stronie
najbliższe drzwi od wejścia prowadziły do przyszłego salonu. Dalej była
łazienka, a następnie ogromna kuchnia. Na pierwszy rzut oka wydała mi się
wielkości całego naszego mieszkania w Dolinie. Jeśli to, co mieliśmy teraz
odpowiadało standardowej wielkości kuchni, to tam mieliśmy kuchnię o wymiarach pudełka
zapałek. W odróżnieniu od salonu i sypialni rodziców, tu stały już wszystkie
meble. Największe wrażenie robił ogromny stół, przy którym – nie było obaw! –
pomieści się cała nasza liczna rodzina. Nawet z łokciami. Z rozdziawionymi
buziami ruszyliśmy za rodzicami dalej korytarzem, który zakręcał w lewo za
schodami i prowadził do pomieszczenia, które mama zamierzała przeznaczyć na
spiżarnię i do dwóch pokoików, których przeznaczenia jeszcze nie obmyśliła lub
nie chciała nam zdradzić.
Poszliśmy na górę. O ile
na dole raczej nasi rodzice byli bardziej podekscytowani, o tyle na górze to my
okazaliśmy żywsze zainteresowanie. Wszystkie pokoje, a było ich pięć, miały
przynajmniej jedną lub nawet po dwie skośne ściany. Największy pokój znajdował
się nad salonem i sąsiadował z łazienką. Następnie – nad kuchnią – były dwa
niemal jednakowe pokoiki o wymiarach 2m/2,5m z wbudowanymi szafami wnękowymi i
regałami. I od pierwszej sekundy wiedziałam, że jeden z nich musi być mój.
Pozostałe dwa pokoje były nieco większe, ale nie podobały mi się tak bardzo,
jak te najmniejsze.
No i się zaczęło! Rodzice
przez chwilę wyglądali tak, jakby chcieli uciec. My natomiast rzuciliśmy się do
swoich pokoi. Ja dopadłam pokoik tuż obok łazienki z oknami wychodzącymi na
wschód. Jadzia rzuciła się do największego pokoju i obrzuciła mamę tak
wyzywającym spojrzeniem, że aż wstrzymałam oddech. Jednak mama uniosła tylko
brwi, a następnie spojrzała na Jadzię TYM wzrokiem. Pod jego wpływem wszyscy
zamieniają się w kupkę popiołu. Mam nadzieję, że odziedziczyłam po niej tę
zdolność (raz chyba nawet udało mi się – niechcący… – spojrzeć tak na kolegę,
który komentował mój referat). Jakkolwiek Jadzia była zdecydowana na ciągłe
buntowanie się i obrażanie, nie mogła wytrzymać konkurencji z mamą. Z nosem na
kwintę przeniosła się do pokoju naprzeciwko. Obok niej stał Łukasz. A Krzyś pobiegł
czym prędzej do największego pokoju, z którego dopiero co zrezygnowała Jadzia.
Kasia zaś stała pośrodku tego zamieszania i wyglądała tak, jakby miała
wybuchnąć śmiechem. Kiedy już każdy wyglądał na zadowolonego, stanęła koło mnie
i puściła do mnie oko.
- Miałam cichą nadzieję, że ten drugi będzie dla
mnie. – szepnęła mi do ucha.
- Są najlepsze. – odszepnęłam. – Ale nie mówmy im
o tym.
- Nawet do głowy mi nie przyszło!
Rodzice najwyraźniej
odetchnęli z ulgą. Przypuszczam, że obawiali się małej wojny. I pewnie by do
jakiejś doszło, gdyby Jadzia głośniej oprotestowała swój nieco przymuszony
wybór. Na szczęście skończyło się na buntowniczym pomrukiwaniu pod nosem.
Zresztą, widziałam doskonale, że i tak jej się podoba nowy pokój. W porównaniu
z tym, w którym jeszcze dzisiaj rano mieszkałyśmy razem, teraz miała salony!
Kiedy nadjechała wreszcie
bagażówka, rozpętało się klasyczne piekło przeprowadzkowe. Mama dwoiła się i
troiła, żeby ustawić wszystkie meble w odpowiednim porządku. Tato zarządzał
ekipą i kierował panów do odpowiednich pomieszczeń. Moje rodzeństwo szalało w
swoich pokojach. Jedynie ja i Kasia nie musiałyśmy zajmować się ustawianiem
mebli, bo miałyśmy praktycznie wszystko urządzone. Należało jedynie wskazać
panom od przeprowadzek, gdzie ustawić łóżko i biurko, i mogłyśmy przystąpić do
rozpakowywania naszych rzeczy.
Przy każdym kolejnym pudle
z książkami czułam cudowny dreszcz. Rozkładanie swoich rzeczy na nowiutkich
regałach i w szafkach było niesamowitą frajdą! Nareszcie miałam swój własny
pokój i mogłam go urządzić całkowicie po swojemu!
Późnym popołudniem mama
wreszcie opanowała sytuację na dole i zjedliśmy późny obiad. Wszyscy
wyglądaliśmy na bardzo szczęśliwych, ale i bardzo zmęczonych. Ostatnie dni dały
nam nieźle popalić. Najpierw pakowanie całego dobytku, potem ta długa podróż i
pół dnia rozpakowywania. Mnóstwo pudeł stało w jednym z dwóch tajemniczych
pokoi za spiżarnią. Ale na nie przyjdzie jeszcze czas.
- Zmęczeni? – zapytała mama z uśmiechem.
- Padnięci. – westchnęła Jadzia.
- No, to jaki mamy plan na popołudnie?
- Musimy dokończyć rozpakowywanie. – odpowiedział
Łukasz.
- Nie. – mama pokręcił głową. – Na dzisiaj
wystarczy. Musicie odpocząć przed jutrzejszym dniem. – przypomniała nam o
rozpoczynającym się jutro roku szkolnym. – Tomasz, ja naprawdę nie wiem, czemu
zostawiliśmy tę przeprowadzkę na ostatni dzień wakacji.
- Kochanie, wiesz przecież! – odpowiedział jej
tata. – Gdybym wiedział, że remont będzie robiła tak koszmarna ekipa, w życiu
bym ich nie wziął! Romek ich polecił, bo sam nie mógł przyjść ze swoimi ludźmi.
No cóż, więcej ich już nie zatrudnię.
- Dobrze, że chociaż udało się dzisiaj... –
westchnęła mama. – No dobrze, dzieci. Może przejdziemy się na mały rekonesans?
- Na zamek? – zainteresował się od razu Krzyś, a
ja też jakoś poczułam przypływ nowych sił.
- Na zamek! – roześmiała się mama.
To było fantastyczne
uczucie, kiedy patrzyło się na nią w chwili, kiedy weszliśmy na szczyt Wzgórza
Północnego i oprowadzała nas po ruinach. Chciałabym w przyszłości mieć pracę,
która choć w połowie da mi tyle radości i satysfakcji, co jej. To taki prosty
plan na życie: robić to, co się lubi i być z kimś, kogo się kocha. Z
wzajemnością, oczywiście...---
Rozdział 2
Komentarze
Prześlij komentarz