Ja, Marinette - cz.1
(1) – Najdziwniejszy poranek w życiu
Gdyby ktoś mnie zapytał, jaki był
najdziwniejszy dzień w moim życiu, to jeszcze wczoraj miałabym problem z
udzieleniem odpowiedzi. Dzisiaj nie miałabym wątpliwości, że ów dzień właśnie
nastał…
Zaczęło się niewinnie – od
promieni słonecznych, które padły na moją twarz i wybudziły mnie ze snu. W
pierwszym momencie pomyślałam nieżyczliwie o moim kochanym mężu, który najwyraźniej
zapomniał wczoraj zasunąć rolet. Dopiero po chwili zorientowałam się, że słońce
pada pod jakimś dziwnym kątem, jakby z góry. I wtedy sobie uświadomiłam, że przecież
dzisiaj zaczynałam urlop! To znaczy, że byłam na wakacjach! Na wakacjach!!!
Przeciągnęłam się z rozkoszą i
wtedy po raz pierwszy poczułam się dziwnie. Miałam jakieś niepokojące wrażenie,
że moje ciało jest jakieś inne. Otworzyłam oczy.
Najpierw zauważyłam różowy sufit
i świetlik nad moją głową. Nic więc dziwnego, że obudziło mnie słońce, skoro
świeciło mi prosto w oczy… Obróciłam się na bok i poczułam, że ciśnienie
gwałtownie mi się podniosło. Po pierwsze, byłam w łóżku sama – mój mąż tajemniczo
wyparował. Po drugie, wszystko dookoła było przerażająco różowe, a tego koloru
po prostu organicznie nie znoszę. Po trzecie, spałam na antresoli, co z moim
lękiem wysokości jest przerażające już w zamyśle. A po czwarte – najwyraźniej
znajdowałam się w pokoju Marinette Dupain-Cheng, bohaterki serialu „Miraculum –
Biedronka i Czarny Kot”…
„Nie panikuj!” – powiedziałam
sobie i odrzuciłam kołdrę.
Jeśli myślałam, że to coś pomoże,
to właśnie uzyskałam odpowiedź – panika zaczęła narastać! Moim oczom ukazało
się zupełnie nie moje ciało. Stłumiłam okrzyk przerażenia i czym prędzej
zbiegłam z antresoli po drabinie. Pamiętałam z serialu, że gdzieś tutaj
znajdowało się lustro. Musiałam to zobaczyć na własne oczy!
I zobaczyłam. Z lustra
przyglądała mi się blada, przerażona Marinette…
Co tu się u licha wydarzyło?!
Jeszcze wczoraj – tak szczerze
mówiąc, było już dobrze po północy, więc dzisiaj – kładłam się spać jako
Lena Klimka! Wiedziałam, że nie powinnam była tak długo ślęczeć nad najnowszym
fanfikiem, ale nie umiałam przerwać pisania, skoro fabuła tak miło mi się układała.
To jednak nie tłumaczyło obecnej sytuacji! Całą sobą czułam jednak, że to nie
sen.
Mój mózg pracował na najwyższych
obrotach. Jakim cudem przeniosło mnie w ten nierealny świat? I co ja mam tu ze
sobą zrobić? Jako nastolatka pewnie będę musiała iść do szkoły, nie wspominając
nawet o mówieniu po francusku!
Rany boskie! Przecież ja w szkole
byłam wieki temu! I ledwie znam francuski! Jakieś tam same podstawy i głupoty o
pogodzie…
– Je m’appelle Lena… – wydukałam
z trudem, patrząc ze zdumieniem na swoje odbicie w lustrze, a raczej na lustrzane
odbicie bohaterki, w której ciele się obudziłam. – Tfu! Je m’appelle Marinette!
„Marinette” na litość boską!
– Marinette? – odezwał się
cieniutki głos w głębi pokoju.
Spojrzałam w bok i zamarłam.
O słodka mateczko! Tikki jak
żywa! Boże, jaka ona była słodziutka! Drobniutkie, czerwone stworzonko pokryte
czarnymi kropkami będące kwami Biedronki przyleciało w okolice mojej głowy i
przyglądało mi się lekko zaniepokojone.
– Tikki! – szepnęłam w zachwycie,
wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co widziałam.
– Wszystko w porządku? – kwami spytało
podejrzliwym tonem, a ja próbowałam opanować dziwną sensację w moim żołądku.
To było totalnie odrealnione, a
jednocześnie okropnie realne. Okropnie – w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Przez chwilę może i było to zabawne – tak sobie wejść do serialu, który oglądałam
od paru lat. Ale zaraz potem do głosu doszedł rozum. No i tęsknota za moim prawdziwym
życiem. Co się działo w moim domu? Czy ja po prostu zniknęłam ze swojego życia?
Czy może w moim ciele obudziła się Marinette? I najważniejsze – jak długo to
potrwa i jak wrócę do siebie? I jak to się w ogóle stało?!
– Marinette, radziłabym ci się
pospieszyć, bo zaraz zaczynają się lekcje… - przypomniała Tikki.
Spojrzałam ze zdumieniem na
kwami. Dziwne, ale rozumiałam każde słowo, jakie do mnie powiedziało. Sama
jednak wciąż bałam się odpowiedzieć, bo przecież nie umiałam wydukać
najprostszego „Nazywam się Lena…” Cholera! MARINETTE! Nazywam się Marinette!
– Nie wiem, Tikki, czy powinnam
dzisiaj iść do szkoły… – mruknęłam pod nosem, zdumiona swoim biegłym
francuskim.
– Ile razy mam ci powtarzać, żeby
nie uciekać przed odpowiedzialnością? Musisz stawić czoło życiu! Nie możesz
chować głowy w piasek!
– Wierz mi, nie chodzi tu o żadne
chowanie głowy w piasek. Ja mogę dzisiaj narobić Marinette kłopotów. I potem
nie będzie się dało tego odkręcić.
– Właśnie próbuję zrozumieć to,
co powiedziałaś. Na pewno dobrze się czujesz?
– Muszę się skupić… – mruknęłam i
potarłam czoło.
Może to jednak dziwny sen? Zdarzały
mi się już takie realne sny… Może rzeczywiście za długo siedziałam wczoraj nad tym
fanfikiem i zasugerowałam własną podświadomość? Trzeba było odpuścić i iść spać
wcześniej… Zbyt dużo czasu poświęcałam na pisanie miraculowych opowiadań i
proszę, jak to się kończy! W ramach skruchy natychmiast przysięgłam sobie, że
koniec z fanfikami w najbliższym czasie. Moje serce było za słabe na takie
sensacje!
– Możesz mnie uszczypnąć? –
spytałam po chwili. Jeśli to sen, zaraz się obudzę i po kłopocie!
Tikki przyleciała do mojego
ramienia i uszczypnęła mnie naprawdę bardzo, bardzo boleśnie.
– Auć! – krzyknęłam.
– Kochanie? – usłyszałam
natychmiast z dolnego piętra.
Cholera! Sabine! Znaczy się –
moja mama.
„Ogarnij się, Lena!” – przywołałam
się do porządku. „Poudawaj tę Marinette przez chwilę i jakoś przeleci. Ten
dziwny sen – nie-sen w końcu minie…”
– Już idę… ee… mamo! – zawołałam
w stronę klapy w podłodze.
Podejdźmy do tego jak do zabawy.
Większość moich czytelników właśnie by się dało pokroić za taki sen. Dam radę i
ja. Carpe diem!
Podeszłam do szafy i wyjęłam z
niej codzienne ubranie Marinette. Wyboru nie było żadnego, bo wewnątrz szafy
nie znajdowało się nic innego poza standardowym strojem głównej bohaterki
serialu. Nie miałam jednak czasu nad roztrząsaniem kwestii garderoby, bo trzeba
było się spieszyć do szkoły.
Trochę dziwnie się czułam,
ubierając nie siebie. To znaczy, mój mózg pamiętał moje własne ciało, tu zaś
byłam w innym ciele – znacznie ode mnie młodszym. Irracjonalność tych odczuć
właśnie sięgnęła szczytu Mount Everesta. Wciąż powtarzałam sobie, że dopóki się
nie dowiem czegoś więcej, powinnam działać, jakbym odgrywała rolę…
Z tym postanowieniem ruszyłam w
stronę klapy w podłodze.
– Marinette! – usłyszałam za sobą
naglący głos Tikki.
Odwróciłam się zaskoczona.
Dopiero znaczące spojrzenie kwami przypomniało mi o nieodłącznej torebce.
Uderzyłam się w czoło. Jednak trudno się odnaleźć w czyichś butach…
– Dzięki, Tikki… – szepnęłam,
zarzucając torebkę przez ramię.
– A teraz już się pospieszmy!
Masz piętnaście minut do dzwonka, a jeszcze musisz coś zjeść!
– Racja… – przytaknęłam, choć mój
żołądek wyraźnie nie był gotowy na przyjęcie jakiegokolwiek posiłku. Czułam
stres, jakbym zaraz miała znów zdawać maturę. Do której nic się nie uczyłam…
Zeszłam po schodach do salonu
połączonego z kuchnią. Wszystko było urządzone ze smakiem i naprawdę przytulnie,
choć przemknęło mi przez myśl, że nie było tam zbyt wiele mebli, w których państwo
Dupain-Cheng mogli trzymać wszystkie rzeczy.
– Dzień dobry, kochanie! –
przywitała się ze mną Sabine.
– Dzień dobry… hmm… mamo… –
mruknęłam, wciąż próbując się przyzwyczaić do dziwnej rzeczywistości.
– Dobrze spałaś?
– Wyśmienicie… Dopóki się nie
obudziłam…
– Słyszę, że jesteś nie w sosie.
– Sabine uśmiechnęła się domyślnie. – Pociesz się, że już piątek i jutro nie
będziesz musiała iść do szkoły.
Szczerze mówiąc, bardziej by mnie
pocieszyło to, że mogłabym wrócić do swojego życia. Ale ostatecznie uznałam, że
z dwojga złego lepiej było wylądować w świecie Miraculum w piątek, a nie w
poniedziałek.
– Właściwie, to nie czuję się
dzisiaj najlepiej… Może mogłabym… – zaczęłam niezręcznie.
– Marinette… – westchnęła Sabine.
– Uczyliśmy cię, że nie wolno oszukiwać. Poza tym kłamstwo ma krótkie nogi.
– Wiem, wiem… – kiwnęłam głową. Wiedziałam,
że własnej córce powiedziałabym dokładnie to samo, gdyby chciała mnie namówić
na opuszczenie lekcji.
– Zjedz szybko śniadanie i pędź
do szkoły. Za kilkanaście minut masz lekcje!
Spojrzałam na talerz, na którym
leżał croissant. Czyżbym właśnie miała spróbować tych sławnych przysmaków z
piekarni Dupain-Cheng?! Czy to sen, czy nie-sen, zaczynało mi się podobać w tej
rzeczywistości. Trzeba korzystać z okazji. No, przynajmniej dopóki się nie
dowiem, co się ze mną stało i jak mogłam wrócić do domu.
Croissant był jeszcze ciepły. Wgryzłam
się w niego z prawdziwą rozkoszą. Zawsze miałam słabość do tych rogalików, ale
jeszcze nigdy – powtarzam: nigdy! – nie jadłam równie pysznego! Niebo w gębie…
– Pędź do szkoły, kochanie! –
poradziła Sabine. – Żebyśmy nie musieli z tatą znów dawać ci szlabanu…
Uśmiechnęłam się pod nosem,
przypominając sobie ich poprzednią akcję wychowawczą – bodajże w odcinku „Simon
Mówi”. Co ja bym teraz dała za szlaban! Nie musiałabym iść do szkoły i robić z
siebie pośmiewiska! Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to wtopić się w tłum i
udawać, że mnie nie ma. Im mniej szkód wyrządzę Marinette, tym lepiej.
Przynajmniej tyle mogłam zrobić… Na razie…
Następna część -> Ja, Marinette - cz. 2
Komentarze
Prześlij komentarz